Kandydatka Lewicy na prezydenta Magdalena Biejat 1 marca zapowiedziała, że należy skończyć z upamiętnianiem Żołnierzy Wyklętych i znaleźć środki na zadośćuczynienie rodzinom ich ofiar. Tym samym historia w kolejnej sprawie zatoczyła koło – wracamy do narracji o „leśnych bandytach” i ich niewinnych ofiarach. Czy to oficjalny przekaz ze strony państwa? Jeszcze nie, choć to kwestia czasu. Przecież niektóre urzędy nową kadencję zaczynały od usuwania znaków pamięci nie tylko po Wyklętych, lecz nawet Powstaniu Warszawskim.
Za to byli esbecy okazali się jedyną grupą społeczną zadowoloną finansowo po zmianie władzy. Wcześniej ich starsi koledzy i mentorzy hurtowo odzyskali ulice w Warszawie, tej samej, która uhonorować Lecha Kaczyńskiego nie potrafi i nie chce do dziś. Ponad 35 lat od upadku PRL obserwujemy jej konsekwentną reinstalację, również w polityce historycznej samorządów i państwa.
W 2011 r., a więc w czasie tzw. twardego resetu na linii USA–Rosja, na łamach tygodnika „Uważam Rze” ukazał się wywiad Filipa Memchesa z prof. Ewą Thompson. Rzecz dotyczyła tego, jak USA postrzegają swoich sojuszników, w tym oczywiście Polskę. Prof. Thompson zwracała uwagę, że w relacjach tych nie ma miejsca na przyjaźń, ale jest na wspólnotę interesów. – Przypomina się Ronalda Reagana.
Ale on nie był żadnym przyjacielem Polski, tylko antykomunistą. To wspólny wróg, komunizm, sprawił, że Reagan z konieczności uznał Solidarność za swojego sojusznika – mówiła wówczas pani profesor. Dziś walec historii ponownie nabiera prędkości. Dlatego w naszym interesie jest, by USA i samego Donalda Trumpa, rozumującego przecież jeszcze bardziej „biznesowo” niż Reagan, przekonać, że obecność w naszym regionie wojsk USA i samej Ameryki jest kluczowa dla zabezpieczenia interesów i układu sił.
Układu sił, w którym nasze miejsce nie jest „strefą zgniotu”. W tę chcą wpakować nas ci, którzy mówią o Europie bez Stanów Zjednoczonych i amerykańskich sił zbrojnych.
Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ogłosiła wczoraj plan dozbrajania Europy. Docelowo ma to być 800 mld euro na zbrojenia w całej UE, możliwe mają być pożyczki dla państw w wysokości 150 mld euro oraz wykorzystanie środków z polityki spójności. – Unia tylko gada zamiast działać. Ten plan nie odpowiada na realne zagrożenie i błędem byłoby pokładanie w nim nadziei na szybkie dozbrojenie. Musimy liczyć na siebie. Co więcej, z tego planu wyziera kolejny raz próba narzucenia modelu federacyjnego państwom UE – mówią rozmówcy „Codziennej”.
Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ogłosiła wczoraj pięciopunktowy plan dozbrajania Europy. Przewiduje on, że jeśli państwa UE skorzystałyby z zawartych w nim rozwiązań, docelowo na zbrojenia uwolnione zostałoby 800 miliardów euro. Plan przewiduje m.in. pakiet pożyczek z puli 150 mld euro, w dużej mierze na obronę przeciwlotniczą. Zakłada także możliwość wykorzystania środków z polityki spójności. – Zaproponujemy uruchomienie krajowej „klauzuli wyjścia” z paktu stabilności i wzrostu. Umożliwi to państwom członkowskim znaczne zwiększenie wydatków na obronę bez uruchamiania procedury nadmiernego deficytu – mówiła von der Leyen w oświadczeniu dla prasy. Według niej jeśli państwa członkowskie UE zwiększą wydatki na obronę średnio o 1,5 proc. PKB, to wyniosą one blisko 650 mld euro w okresie czterech lat. W połączeniu z pulą pożyczek byłoby to wspomniane wyżej 800 mld euro.
– Niestety ten plan po raz kolejny dowodzi, że Europa tylko gada zamiast działać. Plan zakłada perspektywę czterech lat. Moim zdaniem czasu mamy mniej, a poza tym z góry można założyć, że związane z tym planem procedury będą hamowały szybkie działania. Te zaś są niezbędne, a do tego konieczne są specjalne procedury uruchomione natychmiast. Niczego takiego ten plan nie zakłada – mówi Bartosz Kownacki, były wiceszef MON, członek sejmowej komisji obrony. Kownacki podkreśla, że plan von der Leyen pokazuje, jak spóźniona jest Unia w ocenie sytuacji i jak upolitycznione są jej decyzje.
– O zagrożeniu ze strony Rosji mówimy od dekad. Kiedy rząd Morawieckiego podjął nadzwyczajne działania mające na celu zwiększenie polskiego potencjału obronnego, władze UE nie zamierzały np. zwalniać Polski z procedury nadmiernego deficytu. Teraz, po trzech latach od wybuchu wojny, nagle UE się obudziła. Jak jednak zamierza budować swój potencjał? To trwa latami, sami tego doświadczyliśmy prawie wiek temu, kiedy budowa centralnego okręgu przemysłowego nie pozwoliła na osiągnięcie pełnego potencjału produkcji przed wybuchem wojny.
Dlatego najważniejszą sprawą jest kontynuacja z naszej strony działań podjętych kilka lat temu. Musimy robić swoje, liczyć na siebie, a nie na UE. Tym bardziej że jeśli przyjrzymy się bliżej sumom, jakie ten plan zakłada, okaże się, że są one niewielkie. Podkreślam, że to kwoty dla całej UE, a więc nie stworzą przewagi, która zmieniłaby obecną sytuację. Sytuację, w której dopiero teraz kraje Unii, jak Niemcy czy Francja, mówią o tym, o czym polski rząd Zjednoczonej Prawicy mówił od lat. Od obecnego rządu oczekuję konsekwentnego realizowania polskiej ścieżki wzmacniania potencjału obronnego, a nie traktowania pomysłów von der Leyen jako pretekstu do zmiany i zatrzymania polskiego procesu zbrojeń – zaznacza Kownacki.
– W tym planie widać wyraźnie koncepcję federalizacji Unii. Mechanizm pożyczek ma być podobny do tego, jaki zastosowano w funduszach odbudowy po COVID-19, czyli wspólny dług, który państwa miałyby spłacać solidarnie. Solidarnie jednak środki nie musiałyby trafiać do poszczególnych krajów UE. Co więcej, mowa jest o wspólnych zamówieniach, a te preferowałyby przemysł europejski, a więc przede wszystkim niemiecki i francuski. To z kolei zagraża naszym kontraktom zbrojeniowym. Jest bowiem drogą do wypchnięcia z europejskiego rynku, także polskiego, produkcji Korei i USA.
To zupełnie kłóci się ze ścieżką, którą Polska obrała już kilka lat temu i którą musi realizować, aby szybko zwiększyć swój potencjał obronny. Tymczasem od dawna obserwuję grę mającą na celu to, aby wypchnąć Koreańczyków, a zamiast tego postawić na niemieckie leopardy. Tymczasem czołgi K2 są bardzo dobrym sprzętem, ocenionym tak przez ekspertów, kiedy dokonywaliśmy naszych wyborów kontraktów i partnerów dla uzbrojenia polskiej armii. Ten wybór – trzeba to podkreślić – został dokonany i musi być realizowany. Żadne plany von der Leyen nie mogą tego zmienić – mówi „Codziennej” Andrzej Śliwka, wiceminister aktywów państwowych w rządzie Morawieckiego, obecnie członek sejmowej komisji obrony.
Znany politolog Andrew A. Michta skomentował postawę polskiego rządu wobec USA. Nie ukrywał, że jest nią zdumiony. – Polska ryzykuje utratę suwerenności – podkreślił ekspert.
Pochodzący z Polski Michta jest dyrektorem należącej do Rady Atlantyckiej organizacji Scowcroft Strategy Initiative. Wcześniej był m.in. dziekanem Kolegium Badań Międzynarodowych i Bezpieczeństwa w Europejskim Centrum Badań Bezpieczeństwa George’a C. Marshalla. Współpracował także z Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych oraz korporacją RAND – jednym z najbardziej wpływowych think tanków na świecie.
Teraz znany politolog udzielił wywiadu portalowi Defence24. Powiedział, że w przypadku Donalda Trumpa najważniejsze są osobiste relacje z prezydentem USA. Zauważył, że wizyta Emmanuela Macrona była udana, bo prezydentowi Francji udało się nawiązać z nim nić porozumienia, z kolei w przypadku Wołodymyra Zełenskiego „doszło do tragicznej i niepotrzebnej konfrontacji”. Politolog zauważył też, że za prezydentury Trumpa skończyło się traktowanie Europy jako jednej całości, a „polityka Waszyngtonu będzie odbywała się na poziomie bilateralnym”.
Michta dodał, że „to jest bardzo niedobry moment, jeśli chodzi o bezpieczeństwo europejskie”. – Niestety, nie widzę w debacie w Polsce (zarówno na poziomie rządowym, jak i w panelach eksperckich), by zdawano sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna staje się sytuacja regionu, a Polska ryzykuje utratę suwerenności – powiedział. – Dziwi mnie, że Polska nie ma człowieka w randze ambasadora w Waszyngtonie. Jeśli spojrzymy na sposób, w jaki Donald Trump rządzi, to widać, że jest to oparte na personalnych więziach. To, że rząd nie może usiąść z prezydentem Dudą, żeby dogadać się co do kandydata, jest trudne do zrozumienia – dodał.
Jego zdaniem wycofanie się Amerykanów z Europy byłoby tragedią dla Polski, bo nawet gdyby zachodnie stolice nie oddały nas w rosyjską strefę wpływów, to brak amerykańskiego odstraszania i tak całkowicie zmieni naszą sytuację. Jego zdaniem Rosja jest w stanie odbudować swoje siły w trzy lata, a przy braku amerykańskiego parasola albo wykorzysta je do szantażowania Europy, albo zdecyduje się na zbrojną konfrontację. Ekspert zauważył, że w ostatniej dekadzie Europa się rozbroiła, a Amerykanie skupili się na walce z terroryzmem. – To dlatego widzimy dziś appeasement i rosyjski rewizjonizm (…). To jest bardzo trudne, ale żywotnym interesem Europy jest utrzymanie relacji z USA – podkreślił.
Biały Dom \ Prezydent USA Donald Trump zdecydował się wstrzymać pomoc wojskową dla Ukrainy. Przedstawiciel administracji powiedział agencji AP, że ma to skłonić prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego do negocjacji pokojowych. Wiele osób uważa jednak, że prawdziwym celem jest skłonienie go do dogadania się z Waszyngtonem w sprawie wydobycia ukraińskich surowców.
Stany Zjednoczone były jednym z pierwszych państw, które zaczęły pomagać Ukrainie, dostarczając jej sprzęt wojskowy. Większość została przekazana w ramach tzw. drawdown – prezydent USA przekazał broń, która już znajdowała się w magazynach amerykańskich sił zbrojnych, a Kongres przyznał finansowanie na późniejsze uzupełnienie ich zapasów. Teraz media donoszą, że Donald Trump wstrzymał pomoc wojskową dla Ukrainy.
Jego decyzja ma efekt natychmiastowy i dotyczy także dostaw uzbrojenia, które obiecano Ukrainie w czasach Joego Bidena. Wstrzymano także dostawy broni, która była już w drodze do Ukrainy i w magazynach w Polsce. Przedstawiciel administracji powiedział telewizji Fox News, że to tylko pauza, a nie zakończenie wsparcia wojskowego, i dostawy zostaną za jakiś czas wznowione.
Przedstawiciel Białego Domu przekazał anonimowo mediom, że Trumpowi zależy na pokoju i chce, żeby Zełenskiemu też na nim zależało. Dodał, że polecenie prezydenta USA będzie obowiązywało do czasu, aż Trump uzna, że Ukraina pokazała, iż chce negocjować.
Wcześniej Trump ostro skrytykował słowa Zełenskiego, że koniec wojny jest jeszcze daleki. „To najgorsze oświadczenie, jakie mógł wygłosić Zełenski, i Ameryka nie będzie tego dłużej tolerowała!” – napisał na Truth Social. Podczas eventu w Białym Domu dodał, że „lepiej, by Zełenski nie miał racji”.
Wielu komentatorów przypuszcza jednak, że prawdziwym celem wstrzymania pomocy jest zmuszenie Zełenskiego do podpisania umowy o wydobyciu ukraińskich surowców. Prezydent Ukrainy miał ją podpisać w piątek, ale po kłótni, do której doszło w Białym Domu, opuścił Waszyngton przed jej podpisaniem. Jak zauważa agencja AP, po wstrzymaniu amerykańskiej pomocy Zełenski nie ma zbyt wielu innych opcji niż próba naprawy stosunków z Trumpem.
W tym samym czasie wiceprezydent J.D. Vance powiedział na antenie Fox News, że wojna nie może trwać wiecznie. – Nie ma wystarczająco wiele ukraińskich żyć, nie ma wystarczająco wiele amerykańskich pieniędzy ani nie ma dość amunicji, by fundować to w nieskończoność – powiedział. – Jedyną realistyczną ścieżką do zakończenia wojny porozumieniem jest ścieżka Donalda Trumpa – dodał.
Być może jednak ta sytuacja szybko się rozwiąże. Kongresmen Brian Fitzpatrick poinformował, że odbył rozmowę z szefem sztabu Zełenskiego Andrijem Jermakiem. „Umowa o minerałach zostanie wkrótce podpisana, co doprowadzi do silnego i długoterminowego partnerstwa ekonomicznego pomiędzy USA a Ukrainą, które w naturalny sposób doprowadzi do gwarancji bezpieczeństwa” – napisał na portalu X i dodał, że Europa będzie musiała spełnić swoją część obowiązków. Jermak potwierdził, że doszło do takiej rozmowy. Dodał, że „partnerstwo ekonomiczne z USA jest kluczowe dla obu naszych państw”.
Wiktor Młynarz