Gazeta Polska Codziennie Numer 3904


Hamas stawia warunki, choć sam ich nie spełnia

Hamas ogłosił, że przyjął propozycję zawieszenia broni, którą złożyły Egipt i Katar. W tym samym czasie Izrael złożył własną propozycję. Została stworzona w bliskiej współpracy z USA. Biały Dom otwarcie przyznaje, że to działania Hamasu doprowadziły do zerwania poprzedniego zawieszenia broni.

Poprzednie zawieszenie broni weszło w życie 19 stycznia. Izrael zerwał je 18 marca, dokonawszy serii nalotów na cele Hamasu w Strefie Gazy. Powodem było to, że terroryści odmówili zwolnienia połowy żyjących zakładników, co było warunkiem przedłużenia porozumienia. Premier Beniamin Netanjahu zapowiedział, że to dopiero początek, a Izrael będzie walczył, aż osiągnie swój cel. Jest nim zniszczenie terrorystów z Hamasu i odbicie zakładników.

Obecnie trwają jednak negocjacje ws. kolejnego zawieszenia broni. Chalil al-Hajja, najwyżej postawiony przywódca Hamasu poza Strefą Gazy, poinformował, że terroryści otrzymali wstępną propozycję kolejnego rozejmu, którą stworzyli mediatorzy z Kataru i Egiptu. Wcześniej agencja AP podała, na podstawie anonimowych źródeł w egipskim rządzie, że przewiduje ona przedłużenie zawieszenia broni o 50 dni w zamian za zwolnienie kolejnych pięciu zakładników, w tym jednego, który ma amerykańskie obywatelstwo. Z kolei Izrael zwolniłby kolejnych palestyńskich więźniów. Al-Hajja przyznał, że Hamas zgodził się na takie warunki.

Również biuro premiera Netanjahu potwierdziło, że dostało tę propozycję. Rząd Izraela złożył jednak własną kontrofertę. Nie ujawniono na razie jej szczegółów, ale biuro premiera twierdzi, że stworzono ją w koordynacji ze Stanami Zjednoczonymi, które odgrywają rolę mediatora w tych negocjacjach. Biały Dom otwarcie przyznaje, że to działania Hamasu doprowadziły do zerwania poprzedniego zawieszenia broni.

Wcześniej Hamas zadeklarował, że chce wznowienia negocjacji nad implementacją drugiej fazy zawieszenia broni, która przewidywała zwolnienie pozostałych zakładników i wycofanie izraelskich wojsk ze Strefy Gazy.

Elkana Bohbot

Podczas pierwszej fazy terrory­ści uwolnili 33 zakładników. W ich rękach pozostało 59 osób, ale izraelskie służby szacują, że tylko 24 z nich nadal żyje. Hamas twierdzi, że uwolni je wyłącznie w zamian za trwałe zawieszenie broni i wycofanie się Izraela ze Strefy Gazy. W sobotę terroryści opublikowali szokujące nagranie, na którym jeden z zakładników, Elkana Bohbot, błaga o ratunek. Izrael twierdzi, że tworzenie takich nagrań przez terrorystów to „obrzydliwa wojna psychologiczna”, a izrael­skie media nie pokazują ich bez zgody rodzin zakładników.



USA muszą być gotowe na wojnę z Chinami

GEOPOLITYKA \ Podróż szefa Pentagonu na Filipiny i do Japonii potwierdziła, że Stany Zjednoczone nie prowadzą polityki izolacjonizmu, lecz aktywnie wspierają swoich sojuszników w przeciwdziałaniu zagrożeniom ze strony Chin. Jeszcze przed wizytą w Azji Pete Hegseth oświadczył, że Waszyngton nie chce wojny z Chinami, ale musi być na nią gotowy.

Pierwszym etapem podróży była amerykańska wyspa Guam, położona ok. 6,5 tys. km od Hawajów i ok. 12,5 tys. km od Filipin. Według Pentagonu w przypadku wybuchu wojny z Chinami o Tajwan Guam stanie się jednym z pierwszych celów chińskich ataków rakietowych. Na podstawie informacji dostarczonych przez wywiad USA, dotyczących chińskich planów wojennych, amerykańscy wojskowi ostrzegają, że lotniska i porty na wyspie Guam, w których stacjonują bombowce, myśliwce, drony szpiegowskie oraz okręty wojenne, mogą zostać zniszczone już na wczesnym etapie konfliktu.

Podczas wizyty na wyspie Pete Hegseth omówił plany rozbudowy tamtejszej bazy wojskowej. Wartość tej inwestycji wyniesie 7,3 mld dol. Dodał, że rozwój obrony przeciwrakietowej na wyspie Guam jest elementem planu prezydenta Trumpa dotyczącego krajowego systemu obrony przeciwrakietowej, znanego jako Golden Dome. Polityk określił wojska USA stacjonujące na wyspie jako „ostrogi włóczni” amerykańskiej projekcji siły w Azji. Zauważył również, że państwa wyspiarskie Pacyfiku w pobliżu Guam są świadkami narastającej agresji Chin. Zapewnił, że Stany Zjednoczone będą wspierać swoich sojuszników w obronie przed chińską inwazją. – Każdy atak na te wyspy jest atakiem na Stany Zjednoczone – podkreślił Hegseth.

Z kolei podczas wizyty na Filipinach szef Pentagonu zaznaczył, że w obliczu zagrożenia ze strony komunistycznych Chin działania odstraszające są niezbędne na Morzu Południowo­chińskim. Podkreślił również, że Stany Zjednoczone i Filipiny muszą współdziałać, aby zapewnić stabilność w regionie. Hegseth w rozmowie z przywódcą Filipin Ferdinandem Marcosem Jr. przyznał, że prezydent Donald Trump pragnie wzmocnienia współpracy obronnej z jego krajem. Marcos określił wizytę Hegsetha w jego kraju „silnym sygnałem” świadczącym o zaangażowaniu Waszyngtonu w sojusz z Manilą.

Podróż sekretarza obrony USA na Filipiny miała miejsce miesiąc przed dorocznymi, zakrojonymi na szeroką skalę ćwiczeniami Balikatan, które będą przeprowadzone przez siły zbrojne USA i Filipin. W ich ramach planowane jest użycie ostrej amunicji. USA i Filipiny są związane traktatem o wzajemnej obronie z 1951 r., który zobowiązuje Waszyngton i Manilę do wzajemnej obrony w przypadku ataku na którąkolwiek ze stron.

Tuż przed wizytą Hegsetha w Manili rzecznik chińskiego MSZ Guo Jiakun ostrzegł, że żadne umowy obronne między Stanami Zjednoczonymi a Filipinami „nie powinny być wymierzone przeciwko żadnej stronie trzeciej ani szkodzić jej interesom”. Następnym przystankiem podróży była Japonia. W sobotę Hegseth uczestniczył w uroczystości upamiętniającej poległych w bitwie o Iwo Jimę, która toczyła się od 19 lutego do 26 marca 1945 r. W rozmowie z premierem Japonii Shigeru Ishibą i ministrem obrony Genem Nakatanim amerykański polityk podkreślił, że w obliczu rosnących zagrożeń ze strony Chin sojusz między Waszyngtonem a Tokio jest ważniejszy niż kiedykolwiek.

Chiny stają się coraz większym zagrożeniem, w szczególności na morzach Południowo­chińskim i Wschodnio­chińskim oraz wokół Tajwanu. Sojusz między Waszyngtonem a Tokio odgrywa również istotną rolę w przeciwdziałaniu agresji Rosji i Korei Północnej w tym regionie. Hanna Shen



Najpierw Rumunia, teraz Francja. Eliminacja polityków niewygodnych dla establishmentu

Francuski sąd może dziś zdecydować o wykluczeniu ze startu w wyborach Marine Le Pen ze Zjednoczenia Narodowego (RN). Wyrok może zapaść na podstawie decyzji Rady Konstytucyjnej, na której czele stoi nominowany przez prezydenta Emmanuela Macrona Richard Ferrand. – Możemy mieć do czynienia z bezprecedensową sytuacją, w której szefowa największej partii opozycyjnej, prowadząca w sondażach, zostanie pozbawiona biernego prawa wyborczego na kolejne pięć lat, i to pod bardzo błahym pretekstem. Każdy powinien mieć prawo do obrony przed decyzją organu, który trudno uznać za politycznie niezależny. Przewodniczący Rady Konstytucyjnej jeszcze kilka miesięcy temu był szefem biura wykonawczego partii Macrona – mówi „Codziennej” Kacper Kita, publicysta portalu Nowy Ład.

W listopadzie ub.r. francuska prokuratura zażądała wykluczenia Marine Le Pen na pięć lat ze startu w wyborach i piec lat wiezienia (w tym trzech w zawieszeniu) oraz zapłaty 300 tys. euro. Podobne kary - więzienie, wykluczenie z wyborów, grzywny grożą także innym politykom Zjednoczenia Narodowego.

Jak wyjaśnia w rozmowie z „Codzienną” Kacper Kita, w tej sprawie nagromadzonych jest wiele okoliczności, które czynią ją kuriozalną. – Po pierwsze, pomysł, że sąd może odebrać przywódcy opozycji prawo startu w demokratycznych wyborach, w jakichkolwiek okolicznościach wydaje się czymś absurdalnym. Po drugie, zarzuty są mało poważne, ponieważ dotyczą tego, czy ludzie, którzy zostali zatrudnieni jako asystenci ­Marine Le Pen w Parlamencie Europejskim, wykonywali zadania wspierające działalność Frontu Narodowego [obecnie Zjednoczenia Narodowego – przyp. red.] – tłumaczy ekspert. – Mówimy o osobie, która cieszy się dużym poparciem, a w każdych kolejnych wyborach prezydenckich dostaje więcej głosów – dodaje.

Sprawa nie dotyczy tylko Marine Le Pen, ale ponad 20 innych polityków Zjednoczenia Narodowego, w tym wice­prezesa Louisa Aliota. Jeśli burmistrz Perpignan zostanie uznany za winnego, może stracić swój mandat. Do tego dochodzą potencjalne duże kary finansowe nakładane na prawicową partię i poszczególnych ludzi, co oznacza „zagłodzenie” największego ugrupowania opozycji. – To coś, co pośrednio znamy z Polski. Na kampanię opozycji trafi mniej funduszy, bo partia będzie musiała spłacić grzywnę – zauważa Kacper Kita.

Pozbawienie biernego prawa wyborczego osoby, która nie została jeszcze skazana prawomocnym wyrokiem, jest możliwe ze względu na niedawną decyzję francuskiej Rady Konstytucyjnej. Zasiada w niej dziewięć osób nominowanych przez prezydenta oraz przewodniczących Senatu i Zgromadzenia Narodowego. Według orzeczenia najwyższego organu sądownictwa wyrok uprawomocnia się już w momencie ogłoszenia go przez sąd pierwszej instancji. Nawet jeśli w apelacji za kilka lat przyzna się rację Marine Le Pen, to do tego czasu nie będzie mogła ona startować w wyborach, m.in. prezydenckich, planowanych na 2027 r.

Ostatni element czyniący całą sytuację kuriozalną to to, że taką decyzję podejmuje Rada Konstytucyjna, którą trudno uznać za organ apolityczny. Jak przypomina publicysta Nowego Ładu, jej przewo­dniczącym jest Richard Ferrand, który jeszcze trzy miesiące temu był przewodniczącym biura wykonawczego partii Macrona – ­Renaissance (RE). – Ferrand był wielole­tnim działaczem socjalistów, który później przeszedł do obozu macronistów, pełnił również funkcję przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego. Polityk stracił mandat poselski w 2022 r., ale Macron w lutym br. nominował go na stanowisko prezesa Rady Konstytucyjnej. Dzięki tej nominacji może przyzwalać na wykluczenie z wyborów tych, którzy mogliby dostać dobry wynik – zauważa ekspert ds. Francji.

Tego typu działania mocno odbijają się na zaufaniu do francuskiej praworządności. Według sondażu sprzed kilku miesięcy aż 65 proc. Francuzów uważa, że wymiar sprawiedliwości nie jest niezależny od polityków.



Elon Musk – wróg publiczny numer jeden

Elon Musk
Elon Musk

Ciężko poturbowana zwycięstwem Donalda Trumpa amerykańska lewica znalazła sobie zastępczy obiekt nienawiści i rozpętala kampanię, która oparta jest na paradoksach. I która jest oznaką czegoś dużo poważniejszego i bardziej niepokojącego niż tylko polityczne podziały we współczesnej Ameryce. Obiektem nienawiści jest miliarder Elon Musk.

Zacznijmy od tych paradoksów. Ci sami, którzy przez dekady modlili się do bożka zwanego klimatyzmem i składali mu ofiary (zabijali tradycyjny przemysł i sektor paliw kopalnych), dzisiaj dewastują i podpalają produkowane przez Elona Muska tesle – elektryczne samochody, które były spełnieniem snu lewicy o ekologicznym transporcie. Ci sami, którzy świeckim świętym ogłosili Johna F. Kennedy’ego, ikonę Partii Demokratycznej, między innymi za to, że rzucił hasło, by Amerykanin pierwszy postawił stopę na Księżycu – dziś organizują kampanię hejtu przeciw Muskowi, który chce, by Amerykanin pierwszy postawił stopę na Marsie.

Ci sami, którzy narzekali na to, że dewastujemy planetę i myślimy zbyt zaściankowo, a trzeba nam śmiałych wizji – dziś szydzą z Muska, który na poważnie opowiada w wywiadach, że nie śpi po nocach, zastanawiając się nad przyszłością, jaka czeka ludzką rasę. I że marzy, abyśmy z cywilizacji planetarnej (żyjącej tylko na jednym globie) zamienili się w cywilizację kosmiczną.

Musk płaci cenę za poglądy

Wszystko to dotyka Elona Muska tylko z jednego powodu – ośmielił się stanąć po stronie Donalda Trumpa w wielkim sporze o to, jak ma wyglądać Ameryka i jak wyprowadzić ją z ciężkiego kryzysu – zarówno ekonomicznego, jak i moralnego. Ekonomiczni komentatorzy, którzy dziś biją na alarm, że USA wpadną zaraz – z powodu polityki Trumpa – w recesję, wcześniej milczeli na temat spirali długu, w której pogrążała się Ameryka. Krach był – i wciąż jest – bardzo blisko. Miliardy dolarów wydawanych lekką ręką z budżetu federalnego stały się kamieniem u szyi najpotężniejszej gospodarki świata. Trump i jego współpraco­wnicy próbują temu zaradzić na kilka sposobów.

Mamy więc nową politykę celną, zapowiedź obniżki podatków i cen energii (a tym samym zbicia inflacji – temu ma służyć zwiększenie wydobycia paliw kopalnych). Mamy próbę nakłonienia biznesu do nowych inwestycji w USA, ograniczenie wydatków na nielegalnych imigrantów, no i wreszcie ostre cięcia wydatków federalnych. To ostatnie zadanie powierzono Muskowi, co wbiło lewicę w prawdziwą histerię. I zamieniło w jej oczach Muska ze znienawidzonego bogacza zdrajcy, co poparł Trumpa, w diabła wcielonego, który chce zniszczyć ich świat. Cóż, jeśli świat lewicy oparty jest na finansowaniu z pieniędzy podatnika rozmaitych ideologicznych szaleństw, to tak, mają rację – Musk zniszczy ich świat, ratując jednocześnie swój kraj.

Oczywiście istnieje wiele powodów, by za Muskiem nie przepadać. Jest nie tylko najbogatszym człowiekiem świata, ale jeszcze się tego nie wstydzi. Budzi więc oczywistą zazdrość. Jest arogancki, a jego arogancja bywa nieznośna, gdy wsparta jest niewiedzą: Musk zna się na wielu rzeczach, ale nie na skomplikowanych węzłach historii i polityki. Budzi więc oczywistą irytację. Kombinacja autyzmu (zdiagnozowano u niego zespół Aspergera) i ewidentnego braku inteligencji emocjonalnej sprawia, że często nawet trafnych opinii nie jest w stanie wyrazić w zrozumiały lub akceptowany sposób.

Łatwo mu zarzucić, że jego udział w krucjacie antywoke jest wywołany przez chęć dokonania prywatnej zemsty – jego syn Xavier Alexander przeszedł zabieg tranzycji i podaje się za kobietę. Z jego publicznych wypowiedzi wyraźnie wynika, że jest osobą głęboko zaburzoną. „Mój syn Xavier nie żyje, został zabity przez wirusa woke” – mówił Musk w lipcu ubiegłego roku. Wreszcie pozostaje pytanie o to, na ile udział miliardera w dziele cięcia budżetów instytucji federalnych i wgląd w ich dokumentację może pomóc mu w prowadzeniu prywatnego biznesu.

Xavier Alexander Musk - Vivian Jenna Wilson
Xavier Alexander Musk - Vivian Jenna Wilson

Każdy duży gracz był ekscentrykiem

W odpowiedzi na wszystkie te zarzuty wystarczy wspomnieć, że Elon Musk wcale nie jest najdziwniejszym ani najbardziej antypatycznym spośród osobników, którzy odcisnęli swoje piętno na rozwoju Ameryki i świata. Henry Ford, który doprowadził do rewolucji, uruchamiwszy masową produkcję samochodów, był obrzydliwym antysemitą (o czym świadczy choćby jego paszkwil „Międzynarodowy Żyd”). Thomas Edison, który przeszedł do historii jako wielki wynalazca, w istocie udoskonalał głównie cudze wynalazki, a sposoby, w jakie pozyskiwał do nich prawa (a także w jaki niszczył konkurencję), często były po prostu bandyckie.

Elon Musk na tym tle wypada dużo korzystniej, a jeśli uda mu się doprowadzić do upowszechnienia podróży kosmicznych oraz powstania ludzkiej kolonii na Marsie, zapiszemy jego nazwisko w podręcznikach historii obok Kopernika czy Gutenberga. Jest w istocie postacią, która przypomina niektórych bohaterów literackich: bogaczy wynalazców z kart powieści Juliusza Verne’a czy Johna Galta ze słynnej powieści traktatu Ayn Rand „Atlas zbuntowany”. Nielicznym jednostkom udaje się naprawdę zmieniać świat. Musk jest jedną z nich.

Uczynienie z tej postaci – fakt, że kontrowersyjnej – wroga publicznego numer jeden współczesnej Ameryki (na szczęście nie całej) jest wyrazem ciężkiej choroby, która toczy Zachód. Chodzi o samobójczą nienawiść zachodniej cywilizacji do samej siebie. Oto ikona przedsiębiorczości, ktoś, kto „czyni sobie ziemię poddaną” (nie po to, by nią władać, lecz w biblijnym sensie: dla wspólnego pożytku), przedstawiany jest jako największe zło.

Lewica wrogiem postępu

Potęga kapitalizmu i potęga Zachodu zostały zbudowane przez takich jak Musk. Jak? Ano zawsze odpowiedzią na nowe wyzwania była śmiałość wizji, przedsiębiorczość, wynalazczość, pracowitość. Zwalczaliśmy stare choroby nowymi lekami, budowaliśmy nowe systemy transportu i komunikacji, uczyliśmy się, jak wykorzystywać kolejne surowce, odkrywaliśmy nowe pierwiastki.

Krótko mówiąc, robiliśmy wszystko to, czego rzekomo postępowa lewica szczerze dziś nienawidzi. Dlaczego? Bo głosi ideologię antyludzką, szalony kult natury, w którym Ziemia jest bóstwem, a ludzie – niszczącym ją wirusem. Wedle tej ideologii im mniej się nas urodzi, tym lepiej, im szybciej wymrzemy, tym szybciej „natura będzie się mogła odrodzić”. Tymczasem homo sapiens jest taką samą częścią natury jak rośliny czy zwierzęta, obdarzonym jednak wyjątkowymi umiejętnościami, z których nie waha się – na dobre i na złe – korzystać.

Jakże smutna jest ta nieoczekiwana zamiana miejsc: lewica, która zwykle opowiadała się po stronie postępu naukowego, dziś zamieniła się w jego wrogów. Tylko dlatego, że dokonuje się on rękami nie tych, których sama wskazała na swoich idoli. Ci sami, którzy powtarzali z emfazą słowa Konstantego Ciołkowskiego „Ziemia jest kolebką ludzkości, ale nie można wiecznie żyć w kolebce”, dziś szydzą z Muska, który marzenie astronoma zmienia w rzeczywistość i przy okazji otwiera nowe drogi rozwoju ludzkiej cywilizacji.

Piotr Gociek, pisarz, publicysta, krytyk, związany z tygodnikiem „Do Rzeczy” i portalem Literacki.com.pl; współautor podcastu filmowego „Się zobaczy” na kanale YT „Otwarta konserwa”