WSA cofnął koncesje największym opozycyjnym telewizjom – Republice i wPolsce24. Orzeczenie wywołało oburzenie nie tylko w Polsce, ale też wśród amerykańskich komentatorów. Zwracają oni uwagę na fakt, że wyrok zapadł na miesiąc przed wyborami prezydenckimi. KO po ostatnich wyborach prezydenckich, kiedy Andrzej Duda pokonał Rafała Trzaskowskiego, wylewała krokodyle łzy nad rzekomo nierównym medialnym traktowaniem obu kandydatów i zachwianym pluralizmem, a dziś przy udziale uśmiechniętych sądów i trików prawnych próbuje uderzyć w dwie stacje krytyczne wobec obecnej władzy. Jeśli wyrok stałby się prawomocny, doprowadziłoby to do rażącego naruszenia pluralizmu medialnego, fundamentu demokracji. Liberalna lewica dostrzega, że trend w Europie się odwraca, zyskuje na znaczeniu opcja konserwatywna. Dlatego chwyta się wszelkich sposobów na utrzymanie wpływów.
Decyzja sądu administracyjnego o odebraniu koncesji Republice i wPolsce24, choć nieprawomocna, przejdzie do historii. Po raz pierwszy próbuje się zablokować sygnał od lat działającym telewizjom. Republika jest dzisiaj największą informacyjną telewizją, a nasza prawicowa konkurencja dogania TVP w likwidacji. Razem to kilkanaście milionów widzów. I to tym milionom ludzi chcą wyłączyć sygnał.
Sędzia, znana z zaangażowania politycznego, jako powód uchylenia decyzji KRRiT podała brak opinii służb specjalnych. Pomijam pomyłki w najbardziej podstawowych liczbach i to, że nie przeczytała albo nie zrozumiała dokumentów, na które się powoływała. To, co wygadywała na temat rynku mediów, przejdzie do kroniki absurdu. Nie jest prawdą, że opieraliśmy się przede wszystkim na datkach od widzów.
Jest prawdą, że to spora część naszych dochodów. Uznanie ich za najmniej stabilne świadczy o braku znajomości współczesnego rynku. Opłaty i donacje na ulubione media tworzą współczesny rynek. Mają one różne formy, ale zależą od związku widza z anteną lub platformą medialną. Tego związku media reżimowe nie mają. I dlatego muszą w walce o widza sięgać po sądy i cenzurę. Inaczej przegrają. Tomasz Sakiewicz
Republikanie rozpoczęli rozprawę z sędziami aktywistami. Izba Reprezentantów przyjęła ustawę, która znacznie utrudni im blokowanie decyzji prezydenta Donalda Trumpa. Członkowie Partii Demokratycznej wcześniej twierdzili, że popierają tę reformę, ale ostatecznie ani jeden za nią nie zagłosował.
Podczas drugiej kadencji Donalda Trumpa pojawił się niepokojący trend. Gdy prezydent podejmuje jakąś decyzję, lewicowi aktywiści od razu zaskarżają ją do sądu. Zwykle wybierają w tym celu federalne sądy okręgowe, w których przewodniczący składu sędziowskiego był wcześniej nominowany przez któregoś z demokratycznych prezydentów.
Następnie sędziowie nakazują Trumpowi wstrzymanie realizacji danej decyzji do czasu zakończenia postępowania sądowego, bo ich zdaniem wejście jej w życie może spowodować szkody, których nie będzie dało się później naprawić. Najgłośniej w USA zrobiło się o sędziach, którzy blokowali deportacje nielegalnych imigrantów, przestępców. To nie był jednak jedyny taki incydent. Lewicowi sędziowie blokują praktycznie każdą decyzję Trumpa, od redukcji zatrudnienia przez rząd federalny czy wstrzymywanie rządowych dotacji przez nakaz przeniesienia transpłciowych więźniów do więzień zgodnych z ich płcią biologiczną po zamrożenie grantów z agencji USAID. Jak policzyła telewizja Fox News, od początku kadencji taki scenariusz miał miejsce ponad 15 razy.
Republikanie otwarcie mówią, że ci sędziowie sami zachowują się jak aktywiści, i mają żal do nominowanego przez George’a W. Busha prezesa Sądu Najwyższego Johna Robertsa, że nie walczy z tym zjawiskiem.
Aktywiści w togach
Teraz to Izba Reprezentantów postanowiła działać. Przyjęła ustawę, która w założeniu ma powstrzymać sędziów aktywistów. Zrobi to poprzez znaczne ograniczenie uprawnień sędziów okręgowych do wydawania nakazów i zakazów, które obowiązują poza granicami ich okręgu – jak te, którymi aktywiści blokują decyzje Trumpa. Przewodniczący komisji sądowniczej w Izbie Jim Jordan tłumaczył, że „przywróci to sądom okręgowym ich właściwą rolę” i sprawi, że decyzje polityczne „pozostaną w rękach demokratycznie wybranych gałęzi rządu, a nie sędziów, których nikt nie wybierał”. Dodał, że ochroni to konstytucyjny podział władzy i sprawi, że sędziowie aktywiści „nie będą mogli łamać woli narodu”.
Kongresmen Lance Gooden, który jest członkiem tej komisji, dodał, że wielu nominowanych przez demokratów sędziów „zachowuje się jak lewicowi aktywiści w togach”.
Demokraci przeciwni
Autor ustawy, kongresmen Darrell Issa był od początku pewny, że poprą ją republikanie, ale liczył także na poparcie demokratów. Zwracał uwagę, że także oni narzekali wcześniej, jak prawicowi sędziowie blokowali decyzje prezydentów Obamy czy Bidena.
– Wiele rzeczy nazywa się tutaj zdrowym rozsądkiem, ale to naprawdę nim jest – skomentował przed głosowaniem kongresmen Derek Schmidt. Dodał, że „próby ograniczenia nadużywania ogólnonarodowych nakazów sądowych były wcześniej wspierane przez demokratów”, i liczy, że tak stanie się i teraz.
Ostatecznie jednak do tego nie doszło. Ustawa przeszła niemal po liniach partyjnych. Nie zagłosował za nią tylko jeden republikanin, a wszyscy demokraci byli przeciw. Kongresmen Jamie Raskin, najwyższy rangą demokrata w komisji sądowniczej, powiedział mediom, że jego partia w przeszłości próbowała zablokować sytuację, gdy składający pozew mogą wybrać sobie sąd, w którym mają największe szanse, ale możliwość wydawania ogólnokrajowych nakazów jest ważna dla sędziów.
Batalia w Senacie
Brak poparcia demokratów oznacza, że ustawa Issy ma małe szanse, by faktycznie wejść w życie. Musi bowiem najpierw przejść przez Senat. Republikanie mają w nim większość, ale według senackich zasad każda ustawa musi dostać co najmniej 60 głosów podczas głosowania proceduralnego, które kieruje ją pod głosowanie właściwe. Oznacza to, że musi się na to zgodzić co najmniej siedmiu demokratów, a nikt raczej się nie łudzi, że tak się stanie.
Republikanie mogą spróbować przyjąć ją przy pomocy sztuczek proceduralnych, jak np. połączenie jej z inną ustawą, która ma poparcie lewicy, ale nie będzie to łatwe zadanie.
Do tego czasu prezydentowi Trumpowi musi wystarczyć to, że Sąd Najwyższy (SCOTUS) coraz szybciej obala decyzje sędziów aktywistów. W poniedziałek zgodził się np. na ekstradycję gangsterów-imigrantów do Salwadoru, a dzień później wycofał nakaz przywrócenia do pracy 16 tys. zwolnionych pracowników agencji federalnych.
GEOPOLITYKA \ Panama i USA zawarły memorandum obronne. Zwiększy ono bezpieczeństwo Kanału Panamskiego i ograniczy chińskie wpływy w regionie. Amerykanie wybudowali liczący 82 km Kanał Panamski w 1914 r. Znacznie skrócił on drogę między atlantyckim i pacyficznym wybrzeżem tego kraju, bowiem okręty i statki nie musiały już opływać Ameryki Południowej. Decyzją prezydenta Jimmy’ego Cartera w 1999 r. strefa kanału została oddana Panamie.
Już podczas kampanii wyborczej w 2024 r. Donald Trump twierdził, że chińskie wpływy w rejonie zagrażają bezpieczeństwu kanału, i obiecywał, że odzyska go – wszelkimi środkami – dla USA. Zamiast jednak wysłać wojsko, postanowił się dogadać. Szef Pentagonu Pete Hegseth poinformował w mijającym tygodniu, że oba państwa zawarły memorandum o współpracy w sprawie kanału, a wkrótce pójdzie za nim szersza umowa.
Jak informuje stacja Fox News, porozumienie „potwierdza szacunek do Panamy i uznanie suwerenności” nad kanałem, oraz poszanowanie przez oba państwa układów i praw, które regulują jego działanie. Równocześnie amerykańskie okręty będą miały priorytet w jego przekraczaniu i nie będą za to płacić. Wzmocni też współpracę obronną między oboma państwami, m.in. w zakresie cyberbezpieczeństwa kanału czy rotacyjnej obecności amerykańskiego wojska oraz wspólnych ćwiczeń.
– Kanał Panamski jest kluczowym terenem i musi być zabezpieczony przez Panamę, wspólnie z Ameryką, a nie Chinami – powiedział Hegseth. Dodał, że wojna z Chinami „nie jest nieunikniona”, a zapobiec jej można przez „odstraszanie chińskich gróźb na tej półkuli”. (wm)
Estoński parlament przyjął ustawę umożliwiającą tamtejszej armii użycie siły przeciwko statkom handlowym na Bałtyku zagrażającym bezpieczeństwu narodowemu, łącznie z możliwością ich zatapiania. Zmiany w prawie związane są z rosnącą liczbą rosyjskich prowokacji na Bałtyku.
Po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę nasiliła się też liczba incydentów na Bałtyku wymierzonych w infrastrukturę krytyczną. W grudniu ub.r. doszło do uszkodzenia linii energetycznej Estlink2 oraz czterech kabli telekomunikacyjnych, łączących Finlandię i Estonię. Za ten incydent odpowiedzialny może być tankowiec Eagle-S, wchodzący w skład tzw. rosyjskiej floty cieni, wykorzystywanej do omijania sankcji i do działań hybrydowych.
Z kolei w styczniu br. szwedzka prokuratura wszczęła śledztwo w związku z możliwym wystąpieniem sabotażu na Bałtyku, w wewnętrznej strefie ekonomicznej Szwecji. W tej sprawie doszło też do zajęcia przez tamtejsze służby statku zmierzającego do Rosji, który mógł być wykorzystany do uszkodzenia podmorskiego kabla, łączącego Szwecję z Łotwą. W reakcji na serię działań wymierzonych w infrastrukturę krytyczną na Bałtyku NATO zainicjowało w styczniu operację Baltic Sentry, której celem jest wzmocnienie obecności militarnej w regionie i poprawa zdolności do reagowania na niebezpieczne działania.
Sprawy w swoje ręce biorą też kraje bałtyckie. Estoński parlament (Riigikogu) zagłosował w mijającym tygodniu w sprawie zwiększenia uprawnień tamtejszych sił obronnych. Nowe prawo umożliwi im użycie siły w celu odparcia poważnego zagrożenia dla infrastruktury, zapewniającej ciągłość kluczowych usług zlokalizowanych w strefie morskiej Estonii, ze strony cywilnego statku lub innej cywilnej jednostki pływającej.
Ustawa określa również środki, z których Siły Obronne Estonii mogą korzystać w swojej strefie ekonomicznej podczas realizacji zadań. Na tej liście znalazła się m.in. możliwość zatopienia podejrzanego statku, który nie wykonuje rozkazów. Taki scenariusz jest możliwy, jeśli konieczne będzie uratowanie wielu osób, by zapobiec katastrofie. Za tymi rozwiązaniami opowiedziało się 62 posłów. Nikt nie był przeciw ani nie wstrzymał się od głosu.
Jak podkreślił przewodniczący parlamentarnej komisji obrony narodowej Grigore-Kalev Stoicescu, w sytuacji, w której estońskie ograniczone możliwości militarne nie pozwolą na odpowiednią reakcję, będą liczyć na współpracę z sojusznikami – Finlandią, Szwecją, Łotwą i pozostałymi krajami w regionie.