W Partii Demokratycznej trwają przedbiegi do wyłonienia kandydatów na prezydenta. Mówi się, że może wystartować znowu Kamala Harris. Jest ona autorką słynnego zdania: „Nadszedł czas, abyśmy zrobili to, co robiliśmy. I ten czas jest każdego dnia. Każdego dnia jest czas, abyśmy zgodzili się, że są rzeczy i narzędzia, które są dostępne, aby to spowolnić”.
Media lansują zasiadającą w Izbie Reprezentantów Alexandrię Ocasio-Cortez, która oznajmiła Amerykanom: „Cóż, bezrobocie jest niskie, ponieważ każdy ma dwie prace”, a także: „W kapitalizmie człowiek uciska człowieka. W socjalizmie jest odwrotnie”.
Pete Buttigieg też twierdzi, że może wystartować. Jako sekretarz transportu u Joego Bidena i przedstawiciel LGBT mówi, że autostrady w USA zostały zbudowane rasistowsko. Ustrzeż, Boże, Amerykę przed takimi prezydentami.
Według sondażu exit poll Ogólnopolskiej Grupy Badawczej przeprowadzonego dla Telewizji Republika drugą turę wyborów prezydenckich wygrał Rafał Trzaskowski z poparciem na poziomie 50,17 proc. Karol Nawrocki uzyskał natomiast 49,83 proc. głosów, co oznacza, że różnica między kandydatami jest w granicy błędu statystycznego. Podobne badanie wykonał IPSOS i z niego także wynika, że przewaga wiceprzewodniczącego PO nad obywatelskim kandydatem wynosi zaledwie 0,6 proc. Oficjalne wyniki niedzielnego głosowania PKW ma podać dzisiaj po południu.
Ogólnopolska Grupa Badawcza (OGB), która przygotowała badania exit poll dla Telewizji Republika, już w pierwszej turze przedstawiła wyniki najbliższe rzeczywistości spośród wszystkich sondażowni. Według przygotowanych przez nią prognoz opublikowanych wczoraj tuż po godz. 21 wybory prezydenckie w Polsce w 2025 r. wygrał Rafał Trzaskowski.
Różnica minimalna
Zdaniem OGB na Karola Nawrockiego zagłosowało 49,87 proc. wyborców. Z kolei Rafał Trzaskowski otrzymał 50,17 proc. poparcia. Prezes OGB Łukasz Pawłowski wczoraj na antenie Telewizji Republika w rozmowie z red. Tomaszem Sakiewiczem zwracał uwagę, że badanie exit poll ma margines błędu 2 proc. dla każdego kandydata.
– Musimy pamiętać, że ten potencjalny możliwy błąd to są 2 punkty proc. Wszystko, co ma poniżej 2 proc. różnicy, może być w granicach błędu. Czyli kandydat, któremu wyjdzie 52 proc., może mieć równie dobrze 50 proc., a taki, który ma 48 proc., też może mieć 50. Wtedy nie wiemy, kto wygrał wybory – mówił Pawłowski.
Również wczoraj po godz. 21 swoje wyniki ogłosił IPSOS, a sondaż przeprowadzono na zlecenie nielegalnej TVP, TVN i Polsat. Także według tych prognoz kolejnym prezydentem RP będzie Rafał Trzaskowski z wynikiem 50,3 proc do 49,7 proc. dla Karola Nawrockiego. O komentarz do tych wyników poprosiliśmy politologa dr. Andrzeja Anusza. – Wyniki są bardzo wyrównane, te wybory nie będą rozstrzygnięte do momentu oficjalnego komunikatu PKW. Myślę, że emocje przez najbliższe godziny będą porównywalne do tych z wyborów w 1995 r., kiedy mierzyli się ze sobą Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Trzeba pamiętać, że te wyniki exit poll są sondażami i mogą one się różnić od tego, co zostanie policzone przez PKW – mówi nam dr Anusz.
Oficjalne wyniki Państwowa Komisja Wyborcza poda najprawdopodobniej dzisiaj popołudniu, o czym wczoraj mówił przewodniczący PKW Sylwester Marciniak. – Mam nadzieję, że będzie tak jak w I turze, że uda się jutro wczesnym popołudniem. (…) Nie można się spieszyć. To ma ustalać rzeczywisty wynik wyborów na prezydenta. Nie jest wykluczone, że trochę dłużej to potrwa – mówił Marciniak. Problemy z transparentnością wyborczą
Podczas niedzielnego głosowania po raz kolejny pojawiły się sygnały o możliwych nadużyciach z wykorzystaniem zaświadczeń uprawniających do oddania głosu poza miejscem zamieszkania. Przypomnijmy, że tego typu dokument powinien być odebrany przez członków obwodowej komisji wyborczej, jednak wyborcy w całym kraju alarmowali, że nie jest to egzekwowane. Ruch Ochrony Wyborów (ROW) i Ruch Kontroli Wyborów (RKW) przygotowały specjalną aplikację, dzięki której można było zweryfikować, czy dany numer zaświadczenia został już wykorzystany w innej komisji.
Tymczasem szefowa Okręgowej Komisji Wyborczej w Gdańsku, sędzia Julia Kuciel, wydała wytyczne, w których stwierdziła, że członkowie komisji wyborczych, „a tym bardziej mężowie zaufania nie są uprawnieni do spisywania numerów zaświadczeń ani żadnych danych, jak również ich weryfikacji z użyciem jakiejkolwiek aplikacji”. Gwoli wyjaśnienia Komisja Okręgowa nr 35, której szefuje sędzia Kuciel, obejmuje 722 komisje obwodowe i około 830 tys. wyborców. W przeszłości sędzia zasłynęła m.in. z udziału w protestach przeciwko reformie sądownictwa, w których uczestniczyli politycy PO, czy wydania korzystnego wyroku dla Magdaleny Adamowicz ws. nieprawidłowości w oświadczeniu majątkowym obecnej europosłanki KO.
O wytyczne skierowane przez kobietę zapytani zostali członkowie PKW podczas pierwszej niedzielnej konferencji. – Bezpośrednio PKW nie wydawała komunikatu w tej sprawie, nie ma żadnej oficjalnej wersji w tym zakresie, nikt też do końca nas o to nie pytał. Nie ma oczywiście żadnego zakazu, aby członkowie komisji zapisywali sobie numery wydanych zaświadczeń o prawie do głosowania, to nie jest żadne przestępstwo – przekazał dziennikarzom szef Krajowego Biura Wyborczego Rafał Tkacz.
Na kolejnej konferencji członkowie PKW przekazali, że kontaktowali się w tej sprawie z sędzią Julią Kuciel, aby poprosić ją o wyjaśnienia. – Podkreślała, że to wynikało z tego, iż wytyczne nie określają tego, więc mogła tego typu sformułowanie zawrzeć, tym bardziej że w licznych lokalach wyborczych dochodziło do nieporozumień na tym tle – tłumaczył Sylwester Marciniak. Zanim jednak PKW podjęła interwencję w tej sprawie, w Gdańsku do godz. 12 frekwencja wyniosła 20,09 proc., podczas gdy w pierwszej turze o tej samej porze było to 16,93 proc.
„Wykluczenie z kontroli nad procesem wyborczym”
O komentarz do tych wydarzeń poprosiliśmy byłego członka PKW mec. Dariusza Lasockiego. – Pani sędzia nie miała prawa wydawać tego typu wytycznych. Urzędnicy nie mogą się w ten sposób zachowywać. Twierdzenie, że ktoś nie ma do czegoś uprawnień, jest w rzeczywistości odbieraniem tych uprawnień, i to w tak kluczowym procesie jak wybór osoby na najważniejszy urząd w państwie. Wiemy, że pani sędzia Kuciel swoje obowiązki komisarza wyborczego w Gdańsku objęła w grudniu ubiegłego roku i w związku z tym chciałbym postawić publicznie pytanie, czy ta pani ma odpowiednie doświadczenie, aby pełnić tę misję – powiedział nam mec. Lasocki.
Naszego rozmówcę dopytaliśmy też, jakie konsekwencje powinna ponieść sędzia Kuciel za swoje działania. – Jako obywatel oczekiwałbym, że sędzia Sądu Apelacyjnego, czyli najwyższej instancji sądów powszechnych, w ten sposób interpretując prawo, zostanie w jakiś sposób rozliczona. Najbardziej adekwatną formą byłoby wykluczenie tego typu osoby z kontroli nad procesem wyborczym. Na tej sytuacji traci sama PKW, bo ona współpracując z sędziami, powinna nie mieć wątpliwości co do ich bezstronności i rzetelności. Wybory to jest święto demokracji, a pani sędzia wprowadziła ferment i niepokój wśród członków komisji wyborczych oraz mężów zaufania, de facto odbierając im prawa – ocenia Dariusz Lasocki, były członek PKW.
Wykluczenie za weryfikację zaświadczeń?
Do szokującego zdarzenia doszło również w Warszawie, gdzie członek obwodowej komisji wyborczej w dzielnicy Włochy Rafał Kaniewski miał zostać wykluczony z gremium, gdyż domagał się sprawdzania zaświadczeń o możliwości głosowania poza miejscem zamieszkania. Na antenie Telewizji Republika opowiedział on, że tuż po godz. 7 rano do komisji, w której pracował, zaczęli przychodzić ludzie z zaświadczeniami nie z innej miejscowości, ale innej dzielnicy stolicy. Ponadto część z nich była wydana nie przez prezydenta, burmistrza czy inną uprawnioną osobę, lecz przez różne niejasne podmioty. W momencie gdy Kaniewski chciał zacząć weryfikować numery tychże dokumentów, został skrytykowany przez przewodniczącego komisji, a ostatecznie również wykluczony z prac. Przewodniczący nie chciał również udostępnić tychże zaświadczeń mężowi zaufania.
– Tak poza tym jeszcze inna sytuacja wzbudziła też nasze podejrzenia – za każdym razem, gdy ktoś przynosi zaświadczenie, przewodniczący albo wiceprzewodniczący powinien zadzwonić do urzędu dzielnicy, do urzędnika wyborczego, żeby to potwierdzić, czy ta osoba nie zagłosowała dwa razy. On powiedział, że nie będzie dzwonił, bo tych zaświadczeń jest dużo, a w ogóle w dzielnicy są tylko dwie osoby wyznaczone do tego, że to za mało i te panie się denerwują. Mąż zaufania zadzwonił już osobiście do tej urzędniczki. Ona podniosła na niego głos, wykrzykując, że on w ogóle nie ma takich uprawnień i że to nie będzie sprawdzane – powiedział w Republice Rafał Kaniewski.
O tę sprawę została zapytana PKW, która zadeklarowała, że się do niej odniesie na kolejnych konferencjach, jednak te odbyły się już po wysłaniu tego wydania „Codziennej” do druku.
Ostentacyjna agitacja wyborcza
Również w Warszawie, w jednej z komisji na Żoliborzu, doszło do ostentacyjnej agitacji wyborczej i to w wykonaniu jej członków. Dwóch mężczyzn zdecydowało się założyć na siebie czerwone korale, jednoznacznie kojarzone z prof. Joanną Senyszyn, kandydatką w I turze wyborów prezydenckich, która po odpadnięciu oficjalnie udzieliła poparcia kandydatowi KO Rafałowi Trzaskowskiemu. Po interwencji PKW autorzy happeningu zdjęli atrybuty, jednak nie zostali wykluczeni z prac komisji.
„Codzienna” przez całą niedzielę pozostawała w kontakcie z Ruchem Ochrony Wyborów i Ruchem Kontroli Wyborów, aby na bieżąco zbierać informacje o ewentualnych nieprawidłowościach zgłaszanych przez obywateli. – Mamy masę sygnałów o głosowaniu na zaświadczenia. Dużo więcej niż było to w czasie pierwszej tury wyborów. Dostajemy sygnały, że do niektórych komisji przyjeżdżają specjalne wycieczki z kilkudziesięcioma osobami, które chcą głosować na zaświadczenia. Prosimy o zgłaszanie tego typu incydentów do naszych ekspertów, my będziemy je gromadzili i odpowiednio reagowali – mówi „GPC” dr Józef Orzeł, szef Klubu Ronina i przedstawiciel RKW.
Radio Wnet dotarło do rządowego projektu średniookresowej strategii rozwoju kraju do roku 2035. Dokument, który miał nie ujrzeć światła dziennego przed wyborami, pokazuje, że gabinet Donalda Tuska znów skupia się na dużych miastach i części średnich, wykluczając biedniejsze regiony kraju. – Widzimy to po konkretnych działaniach rządu, że strategia jest wcielana w życie – mówi nam Zbigniew Kuźmiuk z Prawa i Sprawiedliwości.
Dokument, do którego dotarło radio Wnet, liczy 350 stron. Zawiera on diagnozę naszego kraju i prognozy na przyszłość. Ma adnotację, że jest tylko do użytku służbowego, ale mimo to dziennikarze zdecydowali się na opublikowanie całości. W ogólnej koncepcji to powrót do starego hasła Donalda Tuska sprzed dekady, czyli rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Zakłada on, że rozwój Polski ma się opierać na miastach znaczących dla poszczególnych regionów. Duża część kraju, znajdująca się poza zasięgiem, ma być w sferach, w których samorząd i państwo mają skupić się na utrzymaniu dostępu do usług publicznych i przygotowaniu administracji do wyzwań demograficznych. Gminy takie to te, które najszybciej się wyludniają i na które nie działa bliskość dużych ośrodków miejskich. Tym razem nie wszystkie z nich położone są jednak w Polsce Wschodniej – wykluczenie będzie dotyczyło również wielu samorządów województw zachodniopomorskiego i mazowieckiego.
Imigranci, Zielony Ład i zalesianie
W dokumencie mówi się również, że odpowiedzią na problemy demograficzne ma być imigracja, którą zajmować się mają centra integracji cudzoziemców. Kraj ma również implementować Zielony Ład. W zasadzie od 2030 r. ma obowiązywać zasada, żeby każdy nowy budynek mieszkalny był zeroemisyjny. Rząd chce doprowadzić do tego, aby do 2040 r. wykluczyć spalanie węgla w gospodarstwach domowych. Zmiana miałaby najpierw dotyczyć miast, gdzie kopciuchy miałyby być zakazane już do 2030 r. Oczywiście renaturyzowane mają być również rzeki.
Zwiększyć ma się jednocześnie liczba parków narodowych, terenów chronionych i zwiększona ma zostać lesistość kraju do 33 proc. Oznacza to, że trzeba będzie znaleźć dodatkowo ok. 1 ml ha, które trzeba będzie zalesić. Będzie to tworzyć presję na rolnictwo. Ogólnie więc rządowa strategia zakłada wdrażanie wszystkich zapisów dotyczących ETS2, ale również Rozporządzenia o Odtwarzaniu Przyrody, wymyślonego przez Fransa Timmermansa. W strategii są jednak i pozytywne rzeczy. Dokument zakłada bowiem budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego i elektrowni atomowej. Co ciekawe, w tym drugim przypadku z analiz wynika, że pomorze będzie obszarem, który ma skupiać największą część przemysłu energochłonnego. Tam – w rejony stanowiące matecznik Koalicji Obywatelskiej – mają przenosić się firmy, które będą wykorzystywać nadprodukcję mocy z elektrowni jądrowej, ale również z farm wiatrowych na Bałtyku. Tamtejsze tereny należące do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolniczego mają dostarczać tereny pod inwestycje.
Polska dla bogatych
Polityków PiS nie dziwią takie zapisy strategii. Ich zdaniem duża jej część jest już wdrażana przez ten rząd. To właśnie obecny gabinet Donalda Tuska zaczął wyłączać kolejne tysiące hektarów z gospodarki leśnej. Przypominają również plany inwestycyjne, którymi rząd się chwalił. Na profilu reklamującym Krajowy Plan Odbudowy kilka tygodni temu pokazano inwestycje w infrastrukturę kolejową. Wystarczy jednak rzut oka na mapę, by zauważyć, że jest tam wiele białych plam, gdzie nie są przewidziane żadne inwestycje.
Wykluczono więc niemal całą Polskę Wschodnią i Pomorze Zachodnie. Pokrywa się to całkowicie z dokumentem ujawnionym przez radio Wnet. Zdaniem Małgorzaty Golińskiej w Zachodniopomorskiem celowo blokowane są inwestycje drogowe. – To, czego nie udaje im się zatrzymać, jak budowa S-11 na odcinku Bobolice–Szczecinek, jest kontynuowane, ale już kolejny odcinek trasy ze Szczecinka w stronę Piły został przesunięty w czasie. Wszystko z powodu skarg organizacji pozarządowych. Moim zdaniem grozi to koniecznością powtórzenia całej procedury, co wydłuży ją o kolejną dekadę. Nie wiem, dlaczego tak negatywnie postrzega się nasze województwo – mówi posłanka Golińska. Poseł Zbigniew Kuźmiuk przypomina, że już przeprowadzono niekorzystne zmiany dla małych samorządów, które staną się pustynią inwestycyjną.
Rząd już działa
– Samorządy poparły nowy projekt ustawy o dochodach jednostek samorządu terytorialnego, te mniejsze pod swoistym przymusem, a argumentem przesądzającym była większa o 20 mld zł kwota dla samorządów. Tak wynikało z symulacji. Tymczasem ustawa o dochodach jest już nastawiona na finansowanie dużych miast – mówi nam Zbigniew Kuźmiuk. Jego zdaniem z kwoty 20 mld aż 2 mld zł trafią do samej Warszawy. – Im mniejszy samorząd, tym gorzej będzie to wyglądało – mówi Kuźmiuk. Jak dodaje, rząd zlikwidował już Program Inwestycji Strategicznych, który miał być szansą dla mniejszych samorządów. Wiele z nich mogło bowiem realizować inwestycje, licząc na wsparcie rządowe w wysokości nawet 95 proc. wartości.
– Teraz samorządy nie będą tego czuły, bo jeszcze będą się kończyły inwestycje rozpoczęte za czasów Prawa i Sprawiedliwości, ale dojdzie do nich to za kilkanaście miesięcy, gdy inwestycje się zakończą. Aby przeprowadzić kolejne, będzie trzeba się starać o finansowanie z UE, gdzie wkład własny to około 50 proc. inwestycji. Na to mniejszych ośrodków po prostu nie będzie stać. Nie ulega wątpliwości, że małe samorządy będą zaraz krzyczeć, ale będzie już za późno – mówi nam Kuźmiuk. Jak dodaje, symptomy dotkną też wielu mieszkańców tych gmin, a pierwsze jaskółki już się pojawiają.
– Inwestycje w tych gminach często wykonywali mniejsi wykonawcy. To napędzało koniunkturę. Tworzyło w tych rejonach miejsca pracy. Popyt był tak duży i front robót tak zaawansowany, że w przetargach na lokalne inwestycje często stawały tylko dwie firmy. Z moich rozmów z samorządami wynika, że teraz w każdym przetargu pojawia się już kilkanaście firm. To oznacza, że będą one walczyły o przetargi, a ci, którzy przegrają tę walkę, będą musieli zamykać działalność. To realnie pokazuje, jak zmiany projektowane przez rząd dotkną małe samorządy. Będą się one utrzymywać i zajmować same sobą, ale nie będą miały możliwości rozwojowych. Tego wielu przedsiębiorców nie rozumie, ale to nasz rząd, poprzez tworzenie funduszy, rozkręcił koniunkturę w całym kraju. Teraz to się zmieni, bo nie ma wsparcia inwestycji w Polsce lokalnej – mówi nam Kuźmiuk.
Prokuratura po raz drugi umorzyła śledztwo w sprawie ks. Jacka Stryczka, który według Onetu miał dopuszczać się mobbingu. Kapłan nie ma wątpliwości, że akcja była „zleceniem politycznym”. W Onecie i TVN pojawiły się przecieki z raportu NIK, w którym szkalowana jest fundacja Profeto ks. Olszewskiego. Tymczasem akt oskarżenia przeciwko księdzu jest tak słaby, że proces rozpocznie się dopiero jesienią. O ile sąd nie cofnie aktu oskarżenia… Tak stało się w przypadku „afery zegarkowej” wymierzonej w Agnieszkę Glapiak, członka KRRiT. Akt oskarżenia nie nadawał się, by rozpocząć proces.
Prokuratura po raz drugi umorzyła śledztwo w sprawie rzekomego mobbingu, który wobec pracowników miał stosować jako prezes stowarzyszenia Wiosna ks. Jacek Stryczek. Cała afera wybuchła po reportażu Janusza Schwertnera z Onetu. Dziennikarz przez lata przekonywał, że ksiądz dopuścił się wspomnianych czynów. Teraz duchowny, mimo że oczyszczony z oskarżeń, przyznaje, iż doświadczył „śmierci cywilnej”. Jego wstrząsającej relacji mogliśmy posłuchać w Republice.
Ks. Stryczek na antenie Republiki podkreślił, że akcja nie była wymierzona tylko przeciwko niemu. Chodziło również o Szlachetną Paczkę i instytucję budzącą zaufanie, jaką jest Kościół. Duchowny nie ma wątpliwości, że autor pierwszych reportaży dostał konkretne polecenie i jako „cyngiel” je wykonał. Zdaniem księdza w całej operacji panowała zmowa mediów. Z relacji księdza wynika, że w 2014 r. do stowarzyszenia Wiosna „zostały wstawione dwie osoby”. Przed samym atakiem Onetu, gdy duchowny był w delegacji, zostało zwołane spotkanie, na którym zastraszano pracowników. Wyjaśnił, że do prokuratury zawiadomienie złożyła partia Razem, ale nie dotyczyło ono niego, a po prostu mobbingu w stowarzyszeniu. Sam ksiądz został przesłuchany dopiero po czterech latach.
– Nigdy nie miałem żadnych zarzutów poza Onetem – powiedział. Przyznał, że działanie Onetu to tylko jeden z elementów tej układanki.
– Kiedy odzyskaliśmy Szlachetną Paczkę w lutym 2019 r. w atmosferze nagonki medialnej, w którą niestety dużo osób uwierzyło, nastąpiła taka akcja wywrotowa, w której brali udział Sylwia Gregorczyk-Abram i Grzegorz Abram.
Sylwia Gregorczyk-Abram, lwica lewicy […], to jest ta aktywistka… Wolne Sądy, Strajk Kobiet… Skąd ona się wzięła w ogóle w katolickiej organizacji, w której my ciągle mieliśmy większość na walnym? – wspominał ksiądz. Przypomniał, że w całym procederze brała udział kancelaria, z którą związana jest Sylwia Gregorczyk-Abram – Clifford Chance. – To są ci sami, którzy zrobili wejście do Telewizji i Polskiego Radia i jeszcze do PAP – mówi kapłan.
W ocenie duchownego testowano na nim pewne sposoby dyskredytacji, a potem atak spadł na innych księży. Ks. Stryczek podkreślił też, że obecnie przedstawiciele Kościoła w Polsce regularnie są ofiarami szykan. Przyznał, że nagonka, której doświadczył, fatalnie odbiła się na jego zdrowiu. – Byłem bliski śmierci, takiej normalnej. Umierałem już. Leżałem… Byłem tak chory, że nie wstawałem z łóżka – wspominał.
Obrońcy ks. Olszewskiego, który od ponad roku jest szkalowany w tych samych mediach, uważają, że prawda zwycięży także w przypadku tego kapłana. Akt oskarżenia okazuje się tak słaby, że proces, który miał rozpocząć się wiosną, według informacji „Codziennej” być może rozpocznie się na jesieni.
– Prokuratura do dziś nie udostępniła nam całości akt, w tym pełnych nagrań Tomasza Mraza, mimo że to my musieliśmy kupić nośniki, na które prokuratura była łaskawa nam akta wgrać – mówi nam obrońca ks. Olszewskiego Krzysztof Wąsowski. Informuje także, że w innej sprawie, którą „grzały” Onet i TVN, czyli tzw. aferze zegarkowej wymierzonej w Agnieszkę Glapiak, członka KRRiT, prokuratura poniosła klęskę. Sąd po siedmiu miesiącach zwrócił jej akt oskarżenia. – Można jedynie spekulować, dlaczego sąd zastanawiał się nad „przekazaniem sprawy prokuratorowi (…) w celu uzupełnienia postępowania przygotowawczego” aż bite siedem miesięcy. Złośliwi powiedzą, że sąd chciał ten akt oskarżenia ratować, ale się po prostu nie dało – mówi Wąsowski. (źródło: TV Republika)
Prezydent Donald Trump oskarża Chiny o „całkowite naruszenie” porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi, a Departament Stanu USA zaostrza politykę wizową wobec chińskich studentów.
30 maja w poście na platformie społecznościowej Truth Social prezydent Donald Trump napisał, że Chiny nie wywiązują się z umowy ze Stanami Zjednoczonymi, która zobowiązywała oba państwa do znacznej redukcji barier celnych. Przywódca USA podkreślił, że nałożone przez niego 145-proc. taryfy na import z Chin uczyniły „praktycznie niemożliwym” dla Chińskiej Republiki Ludowej handel na rynku amerykańskim. Mimo to, wziąwszy pod uwagę doniesienia o niepokojach społecznych wśród obywateli Chin, Trump postanowił zawrzeć „szybkie porozumienie z Chinami, aby uratować je przed bardzo złą sytuacją”.
Na początku maja podczas spotkania w Genewie Waszyngton i Pekin osiągnęły porozumienie w sprawie obniżenia ceł. USA zmniejszyły stawki z 145 do 30 proc. na chińskie produkty, a Chiny obniżyły cła z 125 do 10 proc. na amerykańskie towary. W swoim wpisie na Truth Social Donald Trump zaznaczył, że to umożliwiło Chinom powrót do normalnej działalności. „Wszyscy byli zadowoleni. To dobra wiadomość. Zła wiadomość jest taka, że jak się można było spodziewać, Chiny całkowicie naruszyły porozumienie z USA”. Niezadowolenie Waszyngtonu wynika przede wszystkim z tego, że Pekin nie dotrzymuje zobowiązania ws. zniesienia ograniczeń na eksport metali ziem rzadkich, które są niezbędne dla amerykańskiego przemysłu półprzewodników, elektroniki i obronności.
Chińskie władze twierdzą, że ich powolne działania w tej sprawie są odpowiedzią na ostrzeżenie amerykańskiego Departamentu Handlu, które dotyczyło firm na całym świecie, aby unikały korzystania z chipów sztucznej inteligencji Ascend produkcji Huawei. Dodatkowo 19 maja, tydzień po porozumieniu w Genewie, Chiny nałożyły cła antydumpingowe na tworzywa sztuczne importowane ze Stanów Zjednoczonych, z Unii Europejskiej, Japonii i Tajwanu, przy czym najwyższe taryfy, wynoszące 74,9 proc., dotknęły towary z USA. Do tej pory reżim w Pekinie nie wstrzymał również wbrew wcześniejszym obietnicom eksportu nielegalnych prekursorów fentanylu.
90-dniowy rozejm w wojnie handlowej między Pekinem a Waszyngtonem miał na celu umożliwienie dalszych negocjacji. Jak jednak zauważył sekretarz skarbu USA Scott Bessent, rozmowy z Chinami obecnie znajdują się „w pewnym impasie”.
Dodatkowo w zeszłym tygodniu sekretarz stanu USA Marco Rubio ogłosił, że Stany Zjednoczone rozpoczną „agresywne” cofanie wiz chińskim studentom, zwłaszcza tym związanym z Komunistyczną Partią Chin i studiującym na kierunkach uznawanych za kluczowe z perspektywy bezpieczeństwa narodowego. W tej kwestii Rubio zapowiedział ścisłą współpracę Departamentu Stanu z Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego, kierowanym przez Kristi Noem. Administracja Trumpa zapowiedziała też zwiększoną kontrolę wniosków wizowych osób z Chin ze względu na podejrzenia o związki ze służbami wywiadowczymi.
Pekin zdecydowanie skrytykował decyzję Stanów Zjednoczonych o cofnięciu wiz chińskim studentom. Rzecznik chińskiego MSZ Mao Nin oświadczyła, że administracja USA wykorzystuje „ideologię i kwestie bezpieczeństwa narodowego jako pretekst” do bezpodstawnego unieważniania wiz. Dodała, że te działania „poważnie szkodzą prawom i interesom chińskich studentów” oraz „zakłócają normalną wymianę międzyludzką między oboma krajami”.
USA \ Administracja Donalda Trumpa odnotowała rzadki sukces przed sądem. Sąd Najwyższy USA (SCOTUS) potwierdził, że prezydent miał prawo wycofać ochronę przed deportacją imigrantów z Wenezueli i innych państw.
W amerykańskim prawie imigracyjnym istnieje tzw. tymczasowy status ochronny (TPS). Może go nadać Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nielegalni imigranci z państw, którym go nadano, są chronieni przed deportacją. Nadaje się go wtedy, gdy w ich krajach trwa wojna, nastąpiły klęska żywiołowa lub inne zdarzenie, które uniemożliwia deportację w bezpieczny sposób.
Trump od początku drugiej kadencji ostro zabrał się do rozprawy z nielegalną imigracją. Jednym z narzędzi są masowe deportacje. Służby imigracyjne skupiają się na razie na łapaniu i deportowaniu imigrantów, którzy popełnili w USA przestępstwa. Jego działania spotykają się jednak z oporem lewicy, która niemal każdą decyzję w sprawie imigracji podaje do sądu.
W ostatnich dniach administracja Trumpa odnotowała jednak istotne zwycięstwo przed SCOTUS. W piątek jego sędziowie wycofali decyzję sądu niższej instancji, który zabronił Trumpowi odebrania TPS nielegalnym imigrantom z Wenezueli, Kuby, Haiti i Nikaragui, przyznane w czasach Bidena. Chodzi o prawie pół miliona osób. Decyzja sądu oznacza, że migranci będą mogli być deportowani, mimo iż sprawa w sądzie niższej instancji nadal trwa. 19 maja SCOTUS podjął podobną decyzję w innej sprawie, która dotyczy wycofania TPS dla imigrantów z Wenezueli.
Obecnie w SCOTUS sędziowie konserwatyści mają przewagę liczebną 6:3, a troje z nich zostało do niego nominowanych przez Trumpa. Nie oznacza to jednak, że prezydent z automatu wygrywa wszystkie sprawy. 7 kwietnia i 16 maja sąd ograniczył uprawnienia Trumpa do deportacji na podstawie Ustawy o obcych wrogach, która wcześniej była używana tylko podczas wojen. 16 maja stwierdził także, że deportacja imigrantów z ośrodka w Teksasie naruszyła ich prawa, bo powiadomiono ich o niej 24 godziny wcześniej i nie dano im czasu na odwołanie się do sądu.
Rzecznik Białego Domu Abigail Jackson powiedziała Reutersowi, że SCOTUS w niektórych sprawach przyznał, iż Trump ma prawo do deportacji, ale w innych „wymyślił nowe prawa o sprawiedliwym procesie dla nielegalnych imigrantów, które sprawiają, że Ameryka jest mniej bezpieczna”. Dodała, że Biały Dom jest pewny, iż jego działania są legalne, i będzie je kontynuował. (wm)
Kai-Olaf Lang w swoim tekście, który ukazał się w SWP, jednym z najważniejszych niemieckich think tanków, krytycznie wypowiada się o możliwości samodzielnego kształtowania relacji bezpieczeństwa Polski ze Stanami Zjednoczonymi. – Kai-Olaf Lang reprezentuje znaczną część niemieckiej opinii publicznej, która niechętnie spogląda na to, że Amerykanie „panoszą się w Europie”. Langa niepokoi ponadto wzrost nastrojów konserwatywnych w Polsce, a co za tym idzie – kwestia wzmocnienia transatlantyckiego sojuszu z USA. Niemiecki analityk zdaje sobie jednak sprawę, że bezpieczeństwo Niemiec zależy również od wsparcia ze strony Stanów Zjednoczonych – mówi Cezary Gmyz, komentator Republiki.
Niedawno na łamach niemieckiego think tanku Fundacja Nauka i Polityka (Stiftung Wissenschaft und Politik, SWP) ukazał się tekst dr. Kaia-Olafa Langa zatytułowany „Polityka bezpieczeństwa Polski: niepewność amerykańska i moment europejski. Rosną wątpliwości co do USA”.
Jak przypomina niemiecki analityk, Polska od zakończenia zimnej wojny niezmiennie opierała swoje bezpieczeństwo na Stanach Zjednoczonych. Lang wskazuje, że wraz z administracją Donalda Trumpa skończyła się era transatlantyckiej pewności, w tym także w zakresie polityki bezpieczeństwa Polski. „Gwarancje ochrony stają się coraz mniej wiarygodne, a redukcja obecności wojsk w Polsce może stać się rzeczywistością. Podczas gdy w Polsce panuje zewnętrzne zaufanie do lojalności USA wobec sojuszu, faktycznie pojawiają się wątpliwości co do wiarygodności tego wielkiego sojusznika” – pisze Lang.
W ubiegłym miesiącu ambasador Stanów Zjednoczonych przy NATO Matthew Whitaker zakomunikował, że w sprawie wycofania wojsk amerykańskich z Europy „nic nie zostało jeszcze ustalone”. Dyskusje na ten temat mają się rozpocząć po szczycie NATO, który odbędzie się w Hadze 24 i 25 czerwca. Niektórzy eksperci wskazują, że możliwe redukcje obecności wojskowej mogą w największym stopniu dotyczyć Niemiec. W marcu br. brytyjski dziennik „The Telegraph” informował o tym, że prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump rozważa wycofanie części amerykańskich wojsk z Niemiec i przeniesienie ich do Europy Wschodniej.
W dalszej części ekspert SWP pisze wprost o tym, że Niemcy są zainteresowane tym, aby Polska ze swoją polityką bezpieczeństwa skoncentrowaną na USA nie stała się obiektem instrumentalnego oddziaływania Waszyngtonu na kwestie polityki zagranicznej i europejskiej.
„Współpraca USA w dziedzinie bezpieczeństwa nie powinna również przyznawać Polsce specjalnego statusu, który wiązałby się np. ze specjalnymi zobowiązaniami w zakresie bezpieczeństwa. Umożliwiłoby to zróżnicowanie stref bezpieczeństwa w Europie” – wskazuje Olaf-Lang.
Jak zauważa w rozmowie z „Codzienną” Cezary Gmyz, niemieckiemu analitykowi nie podoba się to, że Polska w ciągu ośmiu lat rządów prawicy zacieśniła stosunki z USA. – Kai-Olaf Lang ma świadomość, że w Polsce mamy do czynienia z pewną rezerwą w stosunku do Niemiec, a o wiele większą sympatią cieszą się Amerykanie. Sytuacja ta postrzegana jest jako zagrożenie dla interesów niemieckich, które przez lata budowały swoją dominację w Europie – wyjaśnia ekspert ds. Niemiec.
Niemcy mają ponadto zadbać o to, aby Polska, angażując się na wschodniej flance NATO lub w regionie Morza Bałtyckiego, nie podejmowała inicjatyw bez udziału Niemiec. Autor wymienił takie formaty jak Nordycko-Bałtycka Ósemka (NB8) i Połączone Siły Ekspedycyjne (JEF) zrzeszające kraje Europy Północnej.
Analityk wskazuje przy tym na wiele działań, które Niemcy i Polska mogą podjąć, aby poprawić relacje dwustronne na polu bezpieczeństwa. Lang sugeruje utworzenie dwustronnej Rady Bezpieczeństwa i Obrony na szczeblu ministerialnym. Proponowane jest ponadto powołanie grupy roboczej wysokiego szczebla ds. obrony wschodniej flanki NATO i bezpieczeństwa w regionie Morza Bałtyckiego.
– Również opowiadam się za współpracą z Niemcami, zwłaszcza w regionie Bałtyku, ale to nie ten kraj powinien mieć decydujący głos w takim formacie. Powinien to być format multilateralny, w którym wszystkie kraje poza Rosją powinny być obecne – zauważa Gmyz.