Mimo że od prezentacji wyników wyborczych minął już ponad tydzień, nadal wielu polityków partii rządzącej ma kłopot z pogodzeniem się z rozstrzygnięciem wyborców. Część z nich opowiada więc o masowych fałszerstwach wyborczych. – „Nie dajmy się, my wyborcy! Nie dajmy sobie odebrać tych resztek demokracji i wolności, które po 13 grudnia 2023 r. wciąż jeszcze zostały! Pilnujmy Polski!” – zaapelował wczoraj prezydent Andrzej Duda.
Temat wyborów nie schodzi z agendy politycznej. O to, by temat nie ucichł, dba polityk, mecenas, poseł Roman Giertych. To on wraz z politykami koalicji rządzącej próbuje doprowadzić do powtórnego liczenia głosów. Takiej procedury nie przewidują jednak w Polsce przepisy. Może to zarządzić sąd, badając odwołania.
Na to są małe szanse, co pośrednio przyznał sam Ryszard Kalisz, członek Państwowej Komisji Wyborczej. – Nie wydaje mi się, żeby ta skala – z informacji, które ja mam konkretnie – przekroczyła kilka tysięcy. A pamiętajmy, że tam była w zaokrągleniu "różnica między Rafałem Trzaskowskim a Karolem Nawrockim 360 tys. głosów." Żeby to miało wpływ na wynik wyborów, musiałoby to być 180 tys. głosów nieprawidłowo zaliczonych – stwierdził w rozmowie z portalem Goniec.pl
Ryszard Kalisz. Polityk ten w weekend zapowiedział, że odbędzie się spotkanie w PKW na temat doniesień Giertycha i wtórujących mu mediów. Jak się jednak okazało, jedyne oficjalne spotkanie PKW było wyznaczone na 11 czerwca i była to ceremonia wręczenia Karolowi Nawrockiemu uchwały o wyborze prezydenta. Ma się ona odbyć w środę o 17.30 na Zamku Królewskim. Po tym komunikacie rzecznika prasowego polityczni członkowie PKW zaczęli ogłaszać, że spotkają się w trybie roboczym.
Tymczasem Romana Giertycha wspierają różne osoby z życia publicznego. O ponowne przeliczenie głosów zaapelował m.in. były premier w rządzie SLD Leszek Miller. Takie głosy spotkały się z twardą odpowiedzią prezydenta Andrzeja Dudy. „Uwaga! Jest wrażenie, że postkomuniści do spółki z liberalno-lewicowymi chcą przekręcić ostatnie, rozstrzygnięte już wybory prezydenckie w Polsce i odebrać nam wolność wyboru. Nie dajmy się, my wyborcy! Nie dajmy sobie odebrać tych resztek demokracji i wolności, które po 13 grudnia 2023 roku wciąż jeszcze zostały! Pilnujmy Polski!” – napisał na portalu X Andrzej Duda. Wpis wywołał lawinę komentarzy i ataków na prezydenta. Co ciekawe, w koalicji rządzącej nie ma jednomyślności w sprawie.
Wicepremier i minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz stwierdził, że mówienie o fałszerstwach wyborczych to faktycznie osłabianie Polski. – Jeżeli obywatele zgłaszają nieprawidłowości w komisjach wyborczych, to rolą instytucji państwa jest ich skrupulatne wyjaśnienie. Polacy muszą mieć gwarancję, że każdy głos jest ważny i właściwie policzony. Jednak tezy o sfałszowaniu wyborów są nieuzasadnione i nikt odpowiedzialny ich nie podnosi. Wszczynanie politycznej wojny w tym temacie osłabia Polskę – stwierdził lider PSL.
Gdyby jednak nie udało się doprowadzić do ponownego liczenia głosów i ponownego głosowania, w koalicji nadal rozpatrywane są scenariusze alternatywne. O jednym z nich mówił w TVP Info Adam Bodnar, który znów wrócił do koncepcji nieuznawania rozstrzygnięć sądu, który rozpatruje odwołania wyborcze i stwierdza ważność wyborów. – Gdybyśmy sobie wyobrazili sytuację, w której ta Izba Kontroli Nadzwyczajnej stwierdza ważność wyborów, a wszyscy uczestnicy życia publicznego mówią: „no zaraz, ta izba w ogóle nie powinna orzekać, bo nie jest sądem w rozumieniu konstytucji”, no to powstaje pytanie, co z tym zrobić. Co powinien zrobić w takiej sytuacji marszałek Sejmu, bo to do niego będzie należała na samym końcu tego procesu decyzja – powiedział w TVP Info minister Adam Bodnar.
Minister sprawiedliwości przypomniał, że marszałek Szymon Hołownia sam zgłosił ustawę incydentalną, więc jest świadomy tego problemu. Jak przypomina, procedura zakłada, że uchwała SN trafia do marszałka Sejmu, do PKW oraz do premiera, który musi opublikować uchwałę w Dzienniku Ustaw. Adam Bodnar sugeruje, że premier Donald Tusk może jej nie publikować. – Czy premier ma to opublikować, a jeżeli już, czy ma to opublikować z odpowiednią adnotacją, wyrażającą wątpliwości co do tej izby? Druga rzecz, co ma z tym zrobić marszałek Sejmu Szymon Hołownia? Czy ma uznać, że izba funkcjonuje, w sytuacji gdy wcześniej sam miał wiele wątpliwości – powiedział minister Bodnar. Stwierdził, że prezydent Andrzej Duda powinien rozważyć cofnięcie weta dla ustawy incydentalnej.
Prawica stoi jednak na stanowisku, że po pierwsze nikt nie ma prawa podważać statusu sędziów, a po drugie Izba Kontroli Nadzwyczajnej nie była problemem, gdy zatwierdzała wyniki wyborów do parlamentu i Parlamentu Europejskiego, gdy wygrywała je koalicja rządząca.
W odbywającym się w niedzielę i poniedziałek, zorganizowanym m.in. przez lewicę referendum Włosi odpowiadali na zestaw pytań. Jedno z nich dotyczyło ułatwienia uzyskiwania obywatelstwa dla osób spoza państw UE. Wstępne dane wskazują, że nie udało się osiągnąć wymaganej frekwencji.
Obecnie włoskie prawo dotyczące przyznawania obywatelstwa stanowi, że obywatel państwa spoza UE, który nie ma związków krwi z Włochami lub nie jest w związku małżeńskim z ich obywatelem, może się ubiegać o nie, jeśli mieszka legalnie we Włoszech przez co najmniej 10 lat. Sam proces jego przyznania też może potrwać bardzo długo. Włoska lewica i proimigranckie organizacje pozarządowe od dawna postulują złagodzenie tego przepisu.
Lewicy udało się zebrać wymaganą liczbę podpisów i zorganizować w tej sprawie referendum. Głosowanie rozpoczęło się w niedzielę rano i zakończyło w poniedziałek o godz. 15. Włosi odpowiadali w nim m.in. na pytanie o to, czy chcą, by okres zamieszkania w kraju konieczny do uzyskania obywatelstwa został skrócony o połowę.
Równolegle zorganizowano referendum, w którym zadano cztery pytania dotyczące kodeksu pracy. Dotyczą one zwiększonej ochrony przed zwolnieniem i rekompensat, ograniczenia umów śmieciowych i odpowiedzialności pracodawców za wypadki, którym ulegli pracownicy. Podpisy pod wnioskiem o jego organizację zbierały włoskie związki zawodowe.
Premier Włoch Giorgia Meloni, której prawicowy rząd walczy z nielegalną imigracją, nie ukrywała, że nie podobała jej się inicjatywa zadania obywatelom takiego pytania. Kilka dni temu stwierdziła, że obecne przepisy są „doskonałe”. Zwróciła też uwagę, że Włochy są w czołówce państw UE, jeśli chodzi o przyznawanie obywatelstwa. Według danych za 2023 r. włoskie obywatelstwo dostało ponad 213 tys. osób, z czego 90 proc. pochodziło z państw poza UE – głównie z Albanii i Maroka, a także z Argentyny i Brazylii, gdzie żyją duże włoskie diaspory. To dwa razy więcej niż w 2020 r. i niemal jedna piąta obywatelstw przyznanych przez państwa UE.
Zwolennicy zmiany przepisów twierdzą, że celem tego referendum było jedynie przyspieszenie procesu nadawania obywatelstwa, nie uchylano zaś innych niezbędnych warunków, jak znajomość języka włoskiego czy czysta kartoteka kryminalna. Ich zdaniem nie wpłynie to na zwiększenie imigracji do kraju, zwłaszcza tej nielegalnej, bowiem dotyczy wyłącznie osób, które od lat w nim mieszkają i pracują.
Politycy rządzącej Włochami prawicowej koalicji nawoływali do bojkotu referendum. Twierdzili, że Włosi powinni byli… skorzystać z pięknej pogody i zamiast do komisji wyborczej udać się na plażę. Sama Meloni powiedziała mediom, że wprawdzie stawi się w lokalu wyborczym, ale nie wrzuci karty do urny. Jej sztab potwierdził, że tak zrobiła. Według sondaży większość Włochów popierała reformę, ale problemem była spodziewana niska frekwencja. Referendum we Włoszech jest bowiem wiążące jedynie wtedy, jeśli weźmie w nim udział minimum 50 proc. uprawnionych. Ostatnim razem udało się to w 2011 r.
Lewica narzekała, że referendum nie wzbudziło w społeczeństwie większego zainteresowania. W sondażu z połowy maja zaledwie 46 proc. Włochów zadeklarowało, że wie, czego ono dotyczy. W niedzielę w południe frekwencja wyniosła 7 proc. (w 2011 r. było to blisko 12 proc.), a po zamknięciu lokali wyborczych wzrosła do 23 proc.
Ostatecznie lewicy nie udało się namówić wystarczającej liczby Włochów, by wzięła udział w referendum. Jak informuje serwis Europe Elects, frekwencja wyniosła zaledwie 30,6 proc. Tym samym ostateczny wynik, wobec braku kworum, nie będzie ważny.
USA \ Zamieszki w Los Angeles trwają już czwarty dzień. Dochodzi do licznych starć ich uczestników z wysłanymi przez prezydenta Donalda Trumpa żołnierzami. Równocześnie lewicowe władze Kalifornii, zamiast próbować przywrócić spokój, krytykują fakt, że Trump próbuje im pomóc.
Jak informowaliśmy wcześniej, powodem zamieszek stało się to, że w piątek służba imigracyjna ICE dokonała w Los Angeles serii aresztowań nielegalnych imigrantów, w tym członków organizacji przestępczych. Protesty proimigranckich aktywistów szybko wymknęły się spod kontroli, doszło do starć z policją Los Angeles (LAPD) i strażą graniczną.
Donald Trump w sobotę wieczorem ogłosił, że w związku z sytuacją w mieście wyśle do niego Gwardię Narodową. Amerykańskie media donoszą, że sytuacja jest daleka od opanowanej. W nocy z niedzieli na poniedziałek LAPD ogłosiła, że tłumy w centrum miasta należy uznać za „nielegalne zgromadzenie”. Policja poinformowała jednak, że ludzie, zamiast rozejść się do domów, podzielili się na mniejsze grupy. Uczestnicy zamieszek zablokowali też autostradę nr 101, co znacznie zakłóciło transport drogowy w mieście. Budowali barykady i rzucali kamieniami w samochody.
Amerykański „Newsweek” informuje, że setki żołnierzy Gwardii Narodowej weszły już do akcji. Wspólnie z agentami Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DHS) pilnują bezpieczeństwa budynków federalnych. Doszło już do starć z uczestnikami zamieszek.
To pierwszy raz od 1965 r., kiedy Gwardia Narodowa Kalifornii została wyprowadzona z koszar i wysłana do akcji bez zgody gubernatora. Emerytowany agent FBI Jason Pack wyjaśnił na antenie Fox News, że to wyjątkowa sytuacja, bo gwardia w takich sytuacjach zwykle pracuje na drugiej linii, np. pomagając w koordynacji policji czy pomagając z logistyką, a w tym wypadku bezpośrednio tłumi zamieszki. Dodał, że niezwykłe jest też to, że FBI, zamiast prowadzić śledztwo w tle, ściga aktywistów, którzy atakują agentów federalnych.
„Nikt nie chce widzieć wojska w naszych miastach – ale kiedy agenci federalni agenci są atakowani, kiedy agenci ICE są obrzucani cegłami i mołotowami, to nie jest już protest, to scena zbrodni” – nie krył doświadczony oficer służb.
Lewicowy gubernator Gavin Newsom stwierdził, że Trump naruszył prawo, przejmując kontrolę nad gwardią, i zażądał, by prezydent przekazał ją władzom stanowym. Lewicowy senator Cory Booker powiedział w telewizji, że w Los Angeles trwają „pokojowe demonstracje”, i oskarżył Trumpa o „sianie chaosu”.
(wm)
PÓŁWYSEP IBERYJSKI \ Dziesiątki tysięcy osób wzięły udział w antyrządowych protestach w Madrycie. Po serii skandali korupcyjnych manifestujący domagali się ustąpienia socjalistycznego premiera Pedra Sáncheza oraz rozpisania przedterminowych wyborów.
Opozycyjna prawicowa Partia Ludowa (Partido Popular, PP) zorganizowała w niedzielę protesty pod hasłem „Mafia albo demokracja”. Wzięło w nich udział wedle szacunków od 50 do 100 tys. osób. Demonstranci wyszli na ulice Madrytu z transparentami, na których widniały takie hasła, jak: „Sánchez zdrajca” i „Rząd do dymisji”.
Podczas swojego wystąpienia lider PP Alberto Núñez Feijóo oskarżył rząd o „praktyki mafijne” i wezwał do rozpisania przedterminowych wyborów parlamentarnych. – Panie Sánchez, przestań się ukrywać, przestań kłamać i przestań kandydować. Hiszpania wie aż za dobrze, kim pan jest i co pan zrobił. Poddaj się demokracji. Zwołaj wybory. Chcemy ich teraz, ponieważ nikt na to nie głosował, nawet pańscy zwolennicy – apelował Feijóo.
Bezpośrednim powodem niedzielnych protestów była publikacja dziennika „El Confidencial”. Według ustaleń dziennikarzy Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) Pedra Sáncheza miała zorganizować kampanię oszczerstw wymierzoną w jednostkę Guardia Civil ds. zwalczania korupcji (UCO). Była już członkini PSOE Leire Díaz miała oferować wpływ na postępowania sądowe w zamian za kompromitujące informacje wobec śledczych z UCO.
Funkcjonariusze z tej jednostki prowadzą od wielu już miesięcy śledztwo wobec żony premiera Hiszpanii Begoñi Gómez, jego brata Davida Sáncheza i byłego ministra transportu Joségo Luisa Ábalosa. Díaz zaprzecza, aby działała na zlecenie PSOE. Z kolei premier Pedro Sánchez określił zarzuty wobec jego żony i bliskich współpracowników jako bezpodstawne.
To już kolejny skandal korupcyjny, o który oskarżane są osoby z bliskiego otoczenia PSOE. W lutym 2024 r. doszło do aresztowania Kolda Garcíi Izaguirrego. Ten były asystent ministra transportu Ábalosa został oskarżony o przyjmowanie łapówek za maseczki ochronne w czasie pandemii koronawirusa.
W przeszłości afery korupcyjne w Hiszpanii doprowadzały do upadków rządów. W 2018 r. na skutek skandalu korupcyjnego w szeregach Partii Ludowej doszło do przegłosowania konstruktywnego wotum nieufności i przejęcia władzy przez PSOE. Stosunkiem głosów 180 do 169 odwołano z funkcji premiera Mariana Rajoya, a na jego miejsce wybrano Sáncheza. Paweł Kryszczak
Obywatele Królestwa Niderlandów w weekend na własną rękę prowadzili kontrole na granicy z Niemcami w kwestii nielegalnej imigrancji. Geert Wilders z prawicowej Partii Wolności (PVV) chce, aby zabezpieczenie granicy niderlandzko-niemieckiej przejęło wojsko. – Napływ osób ubiegających się o azyl musi się zmniejszyć. Ale nie powinno być tak, aby obywatele sami brali prawo w swoje ręce – stwierdził z kolei minister sprawiedliwości i bezpieczeństwa David van Weel.
W ramach walki z nielegalną imigracją we wrześniu 2024 r. Niemcy zdecydowali się wprowadzić kontrole na wszystkich granicach lądowych, w tym na tej z Niderlandami. Rządzący od maja br. koalicyjny rząd CDU/CSU i SPD zaostrzył jeszcze bardziej politykę migracyjną oraz azylową. Kilka tygodni temu niemiecki minister spraw wewnętrznych Alexander Dobrindt wysłał dodatkowych funkcjonariuszy policji federalnej na niemieckie granice zewnętrzne.
Polityk CSU nakazał natychmiastowe zawracanie na granicy migrantów o nieuregulowanym statusie, z wyjątkiem dzieci, kobiet w ciąży i innych grup szczególnie narażonych. Ze swoich działań niemieckie MSW nie wycofało się nawet po niedawnym wyroku Sądu Administracyjnego w Berlinie w sprawie trzech obywateli Somalii, którzy przez niemiecką policję zostali odesłani do Polski.
Według niemieckiego wymiaru sprawiedliwości niezgodne z prawem jest automatyczne zawracanie osób zgłaszających zamiar ubiegania się o azyl podczas kontroli granicznych na terytorium Niemiec, bez uprzedniego sprawdzenia, który z krajów członkowskich UE jest odpowiedzialny za rozpatrzenie ich wniosku. – Będziemy nadal postępować w ten sposób – niezależnie od tej indywidualnej decyzji – zapowiedział polityk CSU.
Jako pierwsi sprzeciw wobec polityki migracyjnej Berlina wyrazili Polacy. W ramach zainicjowanego przez Roberta Bąkiewicza Ruchu Obrony Granic zażądano od rządu Donalda Tuska „zablokowania procederu nielegalnego przerzutu migrantów na terytorium RP i wyciągnięcia konsekwencji wobec służb niemieckich dopuszczających się tych praktyk”, a także „złożenia oficjalnej noty dyplomatycznej wyrażającej stanowczy sprzeciw wobec działań strony niemieckiej oraz podjęcia kroków prawnych na szczeblu międzynarodowym”.
Ruch Obrony Granic domagał się też natychmiastowego przywrócenia pełnej kontroli na granicy z Niemcami, w stopniu co najmniej symetrycznym do działań strony niemieckiej. Wobec braku reakcji ze strony rządu ROG prowadzi obywatelskie kontrole przejść granicznych.
Polska to niejedyny kraj, którego obywatele zdecydowali się na własną rękę pilnować granicy z Niemcami. W sobotni wieczór grupa kilkunastu osób rozpoczęła kontrolę graniczną na drodze N366, między niderlandzką miejscowością Ter Apel a niemieckim Rütenbrockiem. „Ubrani w odblaskowe ubrania i niosący lampę, grupa ok. 12 mężczyzn zatrzymywała samochody przekraczające granicę w sobotnią noc. W niektórych przypadkach zaglądali do bagażników” – relacjonuje niderlandzki dziennik „De Gelderlander”.
Biorące udział w akcji osoby miały być niezadowolone z tego, że osoby ubiegające się o azyl przekraczały granicę z Holandią bez przeszkód. „Nic się nie dzieje. Więc zrobimy to sami” – stwierdził jeden z uczestników w rozmowie z gazetą. Niderlandzki minister sprawiedliwości i bezpieczeństwa David van Weel wzywa obywateli, aby sami nie przeprowadzali kontroli granicznych. Do sytuacji odniosły się niderlandzka policja oraz gmina Westerwolde. „Takie działania stwarzają niezwykle niebezpieczne sytuacje na drodze i wzdłuż niej” – stwierdzono we wspólnym oświadczeniu.
Oddolną akcję obywateli niderlandzkich skomentował Geert Wilders. „Powinno się to zdarzyć wszędzie na granicy. Jeśli Schoof [premier Niderlandów] i VVD nie rozmieszczą natychmiast armii masowo, będziemy musieli zrobić to sami! Chciałbym wziąć udział następnym razem!” – napisał w serwisie X lider PVV.